Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

magała Tatianie, — nie tracąc przy zajęciach najprostszych tej postawy królewskiej i dumy, jaka ją odznaczała. Tatiana, widząc, że podobne krzątanie się koło gospodarstwa przyczyniało się do uspokojenia jej, często poddawała coś do roboty.
Jednego tylko szycia ręczników i koszul, obyczajem dawnym, nie mogła już w rękę wziąć Horpyna, nadto jej przypomniało lata młodości, dziewictwa i błogich marzeń.
Taksamo widok strojów, koralów, bielizny, chustek nagromadzonych oddawna, pochodzących z daru człowieka, którego teraz nienawidziła — był jej nieznośnym. Gdy przychodziła wiosna i potrzeba było to powyjmować, rozwiesić, przewietrzyć, Tatiana kryć się musiała.
Dodnia Sylwan był już z parobkami w polu, ale gdy wychodził o świcie, matkę już zastał napół ubraną. Na połudenek powrócił do niej, bo pamiętał, że każde jego przybycie rozdrażniało ją — i chciał rozerwać a pocieszyć.
Często, i teraz właśnie, przybycie, zamiast ulgę jej przynieść, poruszało ją tylko i niepokoiło. Chciała wiedzieć z najmniejszemi szczegółami: jak Sylwan czas swój spędzał w mieście, z kim żył, czy go umiano ocenić? a najbardziej dopytywała się o kobiety.
Obawa, aby się syn nie rozmiłował, zazdrość, aby serca jego nie odebrano — nie dawały starej