Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

spoczynku. Sylwan uspakajał ją tem tylko, że towarzystwo malował jej szydersko i z tej strony, z której najmniej się powabnem wydawało.
Na ten raz Horpyna, w marzeniach swych o przyszłości syna, znowu wpadła na temat zemsty — i chciała dla niego bogactw, wywyższenia, aby on, chłop — panował nad temi — przeniewiercami.
Nazwisko to u niej nosili wszyscy, co równi byli znienawidzonemu ojcu Sylwana.
Przy połudenku sama zawiązała rozmowę.
— Mnie na świecie niedługo — poczęła mówić, napozór obojętnie. — Ja to wiem! Wasi mądrzy ludzie, co się wszystkiego uczą, a nic nie umieją — tracą ten dar Boży przewidywania zgonu. Źwierz, gdy koniec swój czuje, uchodzi i kryje się — my, chłopi, jak źwierz, czujemy zgon nadchodzący. I ja to wiem, że nie pożyję. Naówczas tobie już tylko panem trzeba być. Precz z chłopską siermięgą — już ci się ona nie zdała. Dzienieh będziesz miał dosyć — możesz ich deptać po karkach i zapłacić za mnie.
Rusinowy Dwór — ciągnęła dalej — tobie on na nic... to ziemia nie nasza. Tu nawet tych traw i kwiatów niema, co w stepie, tu nic nie buja, jak u nas, a lasy jakby murem otaczają więziennym. Sprzedać go Lachom napowrót.