Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszyła ramionami i zamilkła. Horpiński po krótkim poczęstunku umyślnie zagaił o tegorocznym urodzaju. Wzgardliwie popatrzała na niego matka.
— Ta ziemia i rodzić nie umie... Co tu za zboże! Siedzi rzadkie przy ziemi, a kłosy jak węzełki... U nas trawa bujniejsza.
Wszystko myśli jej do przeszłości zwracało. Przerywana tak rozmowa przeciągnęła się aż ku wieczorowi. Sylwan poszedł do konia, chcąc ku lasowi wyruszyć. Matka siadła dumać dalej.
Powrócił, gdy już zmierzchało, i zastał ją wtemsamem miejscu, gdzie porzucił, z oczyma w podłogę wlepionemi.
Jakaś czulsza myśl pobudziła ją do rzucenia mu się na szyję. Zaczęła go ściskać i całować.
— Ty moja pociecha jedyna — szepnęła — ale po co do niego jesteś podobny... Czasem patrzeć na ciebie nie mogę, bo radabym kochać, a nienawiść ze mnie bucha. O! dolo ty moja, o dolo!
Oczy zakryła i powróciła siąść na ławę. Sylwan, jak zwykle w takich razach, nie odpowiedział nic, dał się jej uspokoić.
Przy wieczerzy powróciła matka do rannych marzeń. Poczęła liczyć bogactwa swoje.
— A nie tracisz-ty w tem mieścisku przeklętem? — spytała — może już urwałeś co z twego dziedzictwa!!.. Mów mi prawdę. Ja nie chcę, byś