Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

— Licz... ja nie wiem, ile tu jest, — ktoby tyle pieniędzy policzył!!
Chciał się syn oprzeć.
— Licz — powiadam ci — chcę wiedzieć, co tobie zostawię.
— Zbierzesz więcej — rzekł powoli Sylwan.
Zaprzeczyła poruszeniem głowy i niecierpliwie uderzyła nogą.
Z niechęcią widoczną, zmuszony Horpiński naprzód worki obliczył, potem papiery. Stara nad nim stała, oparłszy się na ręku, patrząc na pieniądze, a widząc pewnie co innego oczyma zdrętwiałemi.
— Złoto... to jeszcze z dawnych czasów — szepnęła — Zakryj... ja na nie patrzeć nie mogę.
Sylwan skończył nareszcie.
— Wiele wszystkiego? — zapytała.
Cały ten majątek Horpyny, zbierany tak skrzętnie, wynosił daleko więcej, niż ona i Sylwan mógł się spodziewać. Posłyszawszy, uśmiechnęła się i zadumała.
— Mówią ludzie — ja tego nie wiem — rzekła — że grosz posiawszy jak ziarno... coś rodzi. Możeby i ten zasiać trzeba, bo on tu marnie leży, a ja chce dla ciebie wiele... bardzo wiele.
— Dajcie pokój, matko — odparł Sylwan — o mnie i o groszu nie myślcie, nie żałujcie sobie. Ja też wiele nie potrzebuję.