— Bogatym musisz być, bogatym — przerwała — bo podepczą...
Sylwan, już nic nie mówiąc, rzucił worki i papiery do skrzyni i zamknął ją. Horpyna stała jeszcze dumając, ale z oczów jego wyczytawszy, że mu pieniędzy nie potrafi narzucić, — wyszła powoli z alkierza.
Tak się pierwszy dzień zakończył.
Nazajutrz chodziła struta, milcząca, bledsza, niż zwykle, ściskała syna i płakała. Poprawiła mu i przeczesała włosy, snadź, aby jej jaknajmniej ojca przypominał — popatrzyła i odwróciła się.
Wieczorem przyszło do sporu z Tatianą, która jej wyrzut czyniła, że synowi życie truje, że choć dla niego wesołą być powinna. Stara sługa obchodziła się z nią, jak z dzieckiem własnem, nie szczędząc nawet połajań — nie dobierając wyrazów. Tatiana też kochała ją jak dziecko, a bolała nad tem, że natury tej krnąbrnej, ani złagodzić, ani przemienić nie mogła.
W kącie spotkawszy się z Sylwanem, pocichu dawała mu nauki, jak on się miał z matką obchodzić. Był mężczyzną — a choć ją powinien był szanować, Tatiana namawiała, aby surowo jej tych płaczów i lamentów zabraniał. Miał do tego prawo.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.