Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona duszę wypłacze! — mówiła Tatiana — a co jej po tych łzach?
Co minęło, nie powróci!
Modlić się nie chce i nie umie... Stanie przed obrazem, przeżegna się, pokłoni, zamruczy coś i łzy pocieką. Patrzcie, już na ławę poszła, oczy sobie zakryła i szlocha...
— A! a! — gadatliwa mówiła starucha — co ja z nią mam utrapienia!... co męki. Mało jej dnia na łzy, a to i po nocy się budzi, siedzi a sama mówi do siebie.
Kto wie, co ona tam widzi, ale tak jakby przed sobą kogo miała i z nim rozmawiała... to łagodnie i pieszczono, to gniewnie i ostro... mruczy i wykrzykuje... a coby miała ta choroba ustawać — coraz gorzej... Źle! źle — mówi ciągle o śmierci. Chodziła sobie szukać mogiły... Czasem, jakby rozumu nie stało.
— Lecz jakaż rada na to? — zapytał Sylwan — cóż ja mogę?
— E! panoczku — zaszeptała Tatiana — ona-by to była — rada — ale co po niej, kiedy jej nie posłuchacie. Ja wiem... Jejby tam, hen, na Ukrainę! Jeden dzień-by płacząc na ziemi leżała, a potem wstałaby zdrową. Jakie tam powietrze — ono-by zgoiło, co na obczyźnie się rani. Tu ani oku polecieć, ani piersi tchnąć — ani sercu się do czego