uśmiechnąć... Lasy a lasy — a piaski i piaski i nie widać tak daleko, jak u nas w stepie!!
Ręką zakreśliła koło jakieś w powietrzu stara Tatiana i sama łzy ocierając — zawróciła się do swej izby.
Takie było życie Horpińskiego na Rusinowym Dworze, i rzadko dzień przeszedł bez chmury, bez łzy, bez wyrzutów nawet. Horpynie się przywidywało, że syn tęsknił za miastem, że mu z nią nudno było. Chciała go napowrót wyprawić, kazała siodłać konia — naprzemiany odpychała go i porywała namiętnym uściskiem. Potrzeba było niezmiernej cierpliwości i tego przywiązania, jakie Sylwan miał do matki, aby wyjść zawsze zwycięzko z tych walk, targania się i zmian rozbolałej kobiety.
Raziła ją czasem wesołość jego, niekiedy smutek. Musiał być takim zawsze, jakiego ona mieć chciała w tej chwili — bo niezmierną litością serce miał przejęte.
Rodzajem rozrywki dla niego było, gdy, niekiedy zszedłszy się z parobkami, chorującymi tu także na tęsknicę po Ukrainie, słuchał ich opowiadań, starych kozackich podań i baśni. Lice Horpyny nigdy się prawie nie wyjaśniało, uśmiech na jej ustach nie postał.
Przybywszy czasu żniwa, Sylwan, pod pozorem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.