Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

delikatnością, żadnem form zaniedbaniem — co mnie reszta obchodzi?
Józio, który, dotąd milcząc, pił przyniesioną nareszcie herbatę — przerwał, głową potakując.
— Słowo w słowo — ja mówię tożsamo.
Wtem Salvator, jakby go coś tknęło, pochylił się do Paczuskiego.
Dites-donc? szepnął — czyż dostrzegł, że się bierze do której z naszych panien? hę? bo — widzisz — od lat dwóch czy trzech, gdy mamy przyjemność mieć go między sobą, ja nie złapałem go nigdy na najmniejszej chętce przypodobania się i bałamucenia.
Służy wszystkim paniom — ale żadnej nie daje pierwszeństwa.
Zdaje mi się, że od matrymonialnych projektów jest... daleko? Hę?
— Ja też o żadnych nie wiem — odparł Emil — wprost, tak sobie, ciekaw-bym był tylko coś więcej o nim wiedzieć niż inni.
— No — to ci powiem — szepnął pasożyt — żem słyszał go mówiącego o społeczeństwie galicyjskiem z wielką znajomością tamtejszych stosunków. Być może...
— Przepraszam, rozśmiał się Józio, bo mnie się trafiło także podsłuchać rozmowę jego z hrabią D. — o Poznańskiem i miałbym prawo z niej wnosić, że chyba ztamtąd pochodzi, bo zna do-