Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

doglądania gospodarstwa, tym razem dłużej miał pozostać.
Nie wiedział, ani się mógł domyśleć nawet, że mściwy Emil Paczuski, zechce za nim gonić, pędzić go, i zamierzy spotkać się z nim, aby go na gorącym pochwycić uczynku — tajemniczej metamorfozy.
Dnia jednego, gdy Sylwan z Harasymem i Prochorem na polu był z robotnikami najętymi, miedzą pomiędzy zbożem ujrzał zbliżającego się o kiju człowieka w słomianym, starym kapelusinie.
Był to Jacuś. Sylwana po jego ubraniu od prostych parobków wcale odróżnić nie było można. Trafiło się, że stał z brzegu i zbliżający się ostrożnym krokiem przybysz — musiał się naprzód z nim spotkać.
Jacuś po kilku kieliszkach wódki, którą pił dla ochłodzenia się, bo utrzymywał, że woda na żołądek mu szkodziła — był w humorze doskonałym i śmielszy, a mniej ostrożny, niż zwykle.
Zobaczywszy Sylwana, który był przysiadł na snopach, Jacuś zbliżył się do niego, pozdrawiając poufale. Wszczęła się rozmowa nic nieznacząca, wstęp do ważniejszej sprawy.
Długo się Jacuś rozglądał na wsze strony, tarł głowę, zżymał i, naostatek przystąpiwszy bli-