Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

— Koń kary, ładny — rzekł Jacuś — ale z łysiną na łbie i jedna noga po pęcinę biała. O! dobrze mu się przypatrzyłem, bo ja koniska lubię i dawniej to się swoje własne miało.
Sylwanowi więcej nie potrzeba było. Znał tego kruczka z łysiną, na którym p. Emil Paczuski często się przejeżdżał po alejach. Był to więc on niewątpliwie.
Rozumiał tę złośliwą ciekawość, która tu go aż za nim gnała.
Pomyślał trochę.
— Ten, co czasem z Warszawy tu przyjeżdża — rzekł spokojnie — był ci, prawda, u nas, ale krótko i nazad powrócił, już go tu nie ma.
Wielkie oczy otworzył Jacuś.
— Nie może być! — zawołał — niedawno był, ja pewno wiem.
— No — i niedawno ruszył napowrót — dodał Sylwan.
Jacuś poprawił kapelusza.
— A! niech-że go, trzaśnie! — zamruczał, wstając z półkopka.. — Nie ma go już...
— Niema! — potwierdził Sylwan, który także się ruszył z siedzenia i poszedł do robotników.
Mocno zmieszany, szpieg powlókł się nazad do Garwolina.
Tymczasem Sylwan, przeszedłszy pólko swoje