Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

pomysł, niezgrabstwo swe, a nadewszystko tego, który był przyczyną wędrówki, prawdę rzekłszy, śmiesznej.
Nie było już tu co robić. Paczuski puścił lejce, dobył cygaro i jechał z powrotem, dozwalając koniowi wybierać sobie drogę.
Zadumał się głęboko o tem zuchwalstwie prostych ludzi, gburów, którzy śmieli z panicza takiego jak on, na ładnym koniu, szydzić i naigrawać się z niego.
— Koniec świata! — pomrukiwał Emil. Karuszek tymczasem nad drogą oskubując z gałęzi listki zielone, powoli — instynktowo kierował się ku stajni. Do miasta było jeszcze daleko. Zmyślne stworzenie znalazło naprzód rodzaj gościńca, którym wygodniej mu było iść, niż po roli, potem zarżało i puściło się małego kłusa.
Paczuski głaskał je po karku, i cieszył się ze swego wierzchowca — puszczając dym z doskonałego cygara: gdy nagle znajomy głosik srebrny rozległ się wesołym dźwiękiem.
— Stój pan, aresztuję!...
Zrządzenie losu widocznie Karuszka i jego pana zaprowadziło na tę drożynę pod ogrodem w Brzózkach, po której z drugiej strony, za przekopem, przechadzała się piękna pani Bończyna.
Czy miała nadzieję spotkać się raz jeszcze z E-