— Ten, co tam przyjeżdża z Warszawy, czy niewiadomo zkąd — przebiera się za parobka, i idzie w pole z innymi, choć ręce ma białe.
Milczano przez czas jakiś, wysłuchawszy Filipa. Emil upierał się przy swojem, że tam tkwiła jakaś tajemnica. Mówiono jeszcze o Rusinowym Dworze; w końcu wesołej pani nudno było o tak posępnych rzeczach rozmawiać i, podrażniwszy Paczuskiego, wdała się z nim w plotki o Warszawie.
Oboje tak do siebie dobrze przypadali, że całą godzinę, chodząc po saloniku, przegawędzili wesoło.
Nareszcie czas było powracać do miasteczka. Emil począł się pożegnać, ale musiał dać słowo Bończynie, że gdyby w te okolice zabłądził znowu, niezawodnie Brzózki odwiedzi.
Umówili się oprócz tego, że, gdyby pani Bończyna na czas jakiś przybyła do Warszawy — da znać Paczuskiemu, który się jej ofiarował do usług.
Słowem rozstali się w jaknajlepszej komitywie, a daleko więcej sobie powiedzieli oczyma i tą mową niemą, jaką, nietylko miłość, ale i miłostki się posługują, niż ustami.
Pani Bończyna była pewną, że trochę mu zawróciła głowę; on nie wątpił, że się jej potrafił podobać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.