Nie przywiązywał do tego wagi, ale flirtacya z wdówką była mu przyjemną: można się było tem pochlubić. Bończyna i o tem nie wątpiła, iż do niej zechce powrócić.
Na Paczuskiego jednak wiele rachować nie było można: więcej miał fantazyi, niż serca; zrażał się i zapominał łatwo, pieszczoty mamy uczyniły go samolubem, — a marząc o małżeństwie, wymagał bardzo wiele. Miał prawo do tego, bo on sam przynosił w posagu niemało, a na wartości zimnego serca nie łatwo się było poznać.
Drugiego dnia p. Emil powrócił do Warszawy; po trudach tej wyprawy potrzebował wypoczynku, spędził więc dzień następny w szlafroku, w krześle, nie ruszając się z domu.
Pierwszym znajomym, którego potem spotkał, wyszedłszy na ulicę, był, idący z laseczką do ust przytkniętą — Horpiński.
Emil byłby go może pominął, tak był podrażniony a pochwycony niespodzianie, ale Sylwan wprost podszedł ku niemu.
Twarz jego dziwną ironią była napiętnowana, ale razem pogodna i surowa.
— Gdzieżeś to pan bywał? — spytał, nachodząc na Paczuskiego. — Od kilku dni nigdzie pana spotkać nie było można.
— Szukałeś mnie pan? — mruknął Emil.
— Tak, trochę — uśmiechnął się Horpiński.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.