Horpińskiemu-by nie mogło zaszkodzić, ani go wstydzić. Czuć w nim zacnego człowieka.
— Powinien być szczęśliwym, że pani ma o nim tak dobrą opinią — odezwał się Emil. Co do mnie, otwarcie się przyznam, że dla niego sympatyi nie mam.
Misia potrząsnęła głową i zamilkła.
Paczuski, chociaż go uwolniono od wszelkich posług, choć matka czekała na powrót, choć tłómoki były upakowane — zatrzymał się jeszcze.
Przykro mu było nad wyraz wszelki zostawić p. Michalinę ze swym wrogiem. Uczucia tego wytłómaczyć sobie nie umiał; nie był zazdrośnym, bo ani sam się nie kochał, ani posądzał Horpińskiego, aby sięgał tak wysoko, — ale widzieć go przy p. Michalinie — nie miło mu było!
Przez wszystko wiedzącego Konrada doszedł, że małe wieczorki, w kółku poufałem, urządzały się dla kasztelanowej, do których i Horpiński miał być przypuszczony, gdy o nim, o Emilu, mowy nie było.
Zaszkodzić mu nie mógł już i nie umiał. Przynajmniej chciał tego dokazać, ażeby on nad nim pierwszeństwa nie miał i postanowił bądźcobądź, postarać się o to, aby być choć raz przypuszczonym do staruszki.
Wiedział, że jeszcze dalsze niż z Zawierskiemi łączyło ją pokrewieństwa z panią Bończyną.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.