spytała go raz — gdy tak wogóle o nich masz nie dobre wyobrażenie i zamało miłości ku nim?
— Ja osobiście skarżyć się na nich nie mogę — mówił Sylwan — trzymam się zdaleka od zgiełku, od tłumu, i nie mieszam się między czynnych: jestem widzem. Ale dosyć wejrzenia na ten świat, ażeby się zniechęcić ku całemu plemieniu ludzkiemu.
— Mnie się zdaje, że zamiast zniechęcenia należałoby mieć dla niego litość, współczucie i pracować na to, aby je poprawić i uszlachetnić.
Mnóztwo fałszywych pojęć chodzi po świecie, które potężnie wpływają na postępowanie: należy je prostować i wykorzeniać.
— Pani sądzisz, że to jest możliwem?! — pytał Sylwan szydersko. — Ja myślę, że to praca stracona: ludzie będą zawsze, jakimi byli. Wyjątki się znajdą lepsze: ogół zostanie pogardy godnym.
Misia nie dawała mu tego mówić — protestowała żywo. Wśród najgorętszych rozpraw Horpiński przerywał je milczeniem; ustępował jej, ale nic nie dowodziło, ażeby był przekonanym. Tak upływały tygodnie i miesiące letnie; zbliżała się jesień.
Przez ten czas Horpiński, nieodstępny, częsty gość w domu Zawierskich, uzyskał u nich zaufanie, chociaż Misia nie mogła mu zgorzknienia darować — i niechęci ku ludziom.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.