miłem, godziła się z nim w wielu rzeczach, a niepodzielając jego pessymizmu i goryczy, w nim i to nawet usprawiedliwiała.
Gdy przez dni kilka Horpiński nie przybywał, niepokoiła się; czuła, że jej kogoś brakło, szukała go oczyma — oczekiwała na niego. Przybywającego witała z nieukrywaną radością.
Oko matki, które wszystko to widziało, a serce odczuwające każde dziecka wzruszenie — z początku nie widziało w tej przyjaźni nic groźnego — w końcu pani Zawierska, każdy symptom chwytając, zaczynała się zamyślać.
Wyznała przed kasztelanową, że się lęka o Misię.
— Nie jest ona skłonną do tego, aby się jej głowa zawróciła i lada kto nie dokaże, aby ją zajął — mówiła do babci — tymczasem ten Horpiński! ten Horpiński!...
Nie wygląda to na miłość, ale u Misi i to uczucie innem być musi, niż w pospolitych dziewczętach — dla tego się boję.
Rozmów się z nią otwarcie! — radziła babcia — Ona ma tyle rozumu, że wszystko jej powiedzieć można.
Zawierska, słaba dla córki, kochająca ją nad życie, rozpoczynała bojaźliwie rozmowę nieraz; ale najmniejsze słówko córki, zbijało ją z tropu. Nie chciała jej uczynić przykrości.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.