Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Był Pyni za to wdzięczen i zaraz pierwszego wieczora, aby ją ośmielić, — kilka słów przemówił do niej. Zdziwiła go śmiałemi odpowiedziami, i dzikim trochę wdziękiem swej oryginalnej piękności, — którą już pewna zalotność podnosiła.
Gdy raz te pierwsze lody zostały złamane, dziewczę szczebiotało ciągle, kręciło się, narzucało i dowiodło Sylwanowi, że się już tu zupełnie przyzwyczaiło.
Nazajutrz Tatiana spotkała w podwórzu Sylwana.
— No, a co wy mówicie na nowy nasz przychówek? — zaśmiała się. Nie będziecie zazdrośni, żeby ją matka nadto nie pokochała?
— A! moja Tatiano — odparł Sylwan — byle jej z tem na świecie trochę lepiej, lżej było — byłbym prawdziwie szczęśliwym!
— Widzicie, zdaje mi się — dodała stara — że Horpyna mniej oczy wypłakuje teraz... Ona, jak dziecko: potrzeba jej było jakiejś zabawki.
— Szkoda, żeśmy o tem dawniej nie pomyśleli.
Potrząsnęła głową Tatiana.
— Dawniej-by to się nie zdało na nic — teraz przyszło w samą porę... byle tylko dziecka nie popsuła, bo już je pieścić zaczęła.
Stara się uśmiechnęła chytrze, i spoglądając na Sylwana, wtrąciła:
— Nie prawdaż, panoczku?... jak wyrośnie, bę-