dzie z niej krasawica — za którą ludzie szaleć mogą. Byłam kilka razy tu po miasteczkach i po wsiach, widziałam dużo ludu — ale nie ma tu dziewcząt jak u nas, zbudowanych jak łanie, pięknych jak nasze i silnych. Tu ludek przymarniały, jak ta ziemia uboga, na której siedzi. — Gdzie im do naszych!
Pynia wyrośnie chłopcom na zagubę. Ja się na tem znam — okrutnie będzie piękną. Sierota w nędzy możeby była zmarniała; ale tu, na zdrowym chlebie, — jak to rozkwitnie!!
Starej się oczy świeciły; Sylwan słuchał, uśmiechając się i nic nie mówiąc.
Na myśl mu nawet przyjść nie mogło, że ten kwiatek nierozpęknięty jeszcze dla niego matka przeznaczała. Ona się też strzegła czemkolwiek mu to dać poznać.
Wprędce bardzo spoufalona ze starą, z Tatianą — Pynia i z Sylwanem, była już, jakgdyby go od wieków znała. Patrzała mu w oczy śmiało, a gdy Horpyna spytała jej raz: jak się jej pan podobał — pokręciwszy główką, po krótkim namyśle — zamruczała:
— Piękny pan! Jam myślała, że on stary, a wydaje się młody jeszcze i taki dobry... ale czegoś smutny.
— Co za dziw! — zawołała Horpyna — na naszej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.