Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi piołunu rosło dużo i długo... w naszej krwi niedola wieków płynie goryczą. — Co za dziw!!
I jej łzy z oczów pociekły, gdy to mówiła.
— Staraj się, aby on ciebie lubił — szepnęła matka, schylając się ku niej i głaszcząc. — Jak mnie nie stanie, jego jednego mieć będziesz na świecie.
Patrzyła Pynia wielkiemi zdziwionemi oczyma; nie zdawała się tego rozumieć dobrze.
Pobyt na Rusinowym Dworze tej późnej jesieni dla Sylwana był przyjemniejszym nie zwykle. Nieznacząca ta istota — nadawała pewne życie, przynosiła wesele, dwóm babom nie dawała stękać i żalić się. Często, gdy Sylwan przychodził do matki, wypadała za nim Pynia, stawała w kątku i nie dopuszczała starej płakać a narzekać. Wtrącała się po swojemu do rozmów, wywoływała smiech Sylwana, a nawet starej Horpynie swą naiwnością chmury z czoła spędzała.
Gdy Horpyna chciała się użalić i zaboleć, precz wysyłała dziewczę, które uparcie co najprędzej powracało.
Kilka tygodni upłynęło bardzo szybko. Zima się zbliżała, którą Horpiński zwykł był spędzać w Warszawie. Matka tym razem ani mówiła o wyjeździe, ani mu go przypominała; on zaś — wśród tej samotności i ciszy, mając w lesie czasem polowanie, przejażdżki po polach swobodne —