Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

mowali. Prosiłbym, abyś pani o tem raczyła zapomnieć.
— A! zapomnieć! nie potrafię — rozśmiała się Bończyna — ale daję panu słowo i dotrzymam go, że wcale o tem mówić nie będę.
A zatem — do zobaczenia w Brzózkach. — Maciuś, popędzaj!
I wózek pani Bończyny kłusem potoczył się ku Brzózkom, a Sylwan, zły, skwaszony, nie rad z siebie, skierował się ku Rusinowemu Dworowi. Nie był tak naiwnym, aby wierzył w to, iż wdowa zamilczy o nim i o spotkaniu — ale zrezygnował się już na — przyznanie do tego, iż czasem robił wycieczki myśliwskie, w ciągu których sam być lubił.
Co o tem mówić sobie miano, już go mało obchodziło.
Chcąc się pozbyć co rychlej ciążących mu odwiedzin w Brzózkach, o których matce wcale nie wspomniał, nazajutrz po obiedzie, przebrał się w swoje suknie miejskie, wcale nie wytworne i na wsi tylko ujść mogące — okrył się płaszczem i wyruszył do wdowy.
Tu go może oczekiwano.... Bończyna, zawsze wesolutka, mająca wiele do powiedzenia, więcej jeszcze do pytania, przyjęła sąsiada z uprzejmością nadzwyczajną.
— Jeżeli kto, to ja nie mam prawa panu wy-