Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

po morzach. Wszystko przebaczam — lituję się nad wszystkimi — cóżem winien, że czasem mam dar jasnowidzenia?
— Smutny to dar — odezwała się Bończyna. — Ja wolę nie widzieć naprzód, aby się zawczasu nie trwożyć.
— Z pewnością to lepsza rachuba — dołożył Sylwan.
Parę godzin spędził w Brzózkach Horpiński i po herbacie odjechał. Stara Sędzina, która rozmowie o Emilu była przytomną, a na której poważny Horpiński zrobił wrażenie bardzo rozumnego człowieka, zaraz po jego odjeździe napadła na córkę.
— Widzisz!... widzisz!... com ci ja o tym Paczuskim mówiła, a takeś się nim zajęła, zabałamuciła! Wierz mi, że to wietrznik, i choć bogaty, młody, przystojny — ale — niech nas Bóg od niego broni!
W twojej główce już się snuło — nie prawdaż?
— No... snuło się i rozsnuło! — odparła smutnie Bończyna. — Przyznaję się mamie, że — trochę mnie zajął, bo i on się mną zajmował. To, co o nim powiada Horpiński, zupełnie mnie ostudziło i rozczarowało. Nie, nie, nie!... Nie chcę go i myśleć o nim nie będę.
Ale mówiąc to, westchnęła wdówka.
Rozum i pan Sylwan nie dozwolili marzyć