o nim; serce i potrzeba zakosztowania życia znowu, przemawiały za wesołym i miłym chłopcem. Miał dla Bończyny urok ten biały, różowy, pulchniutki jedynak, który umiał przypochlebić się, podobać — okazać czułym i namiętnym.
Lecz całą resztę życia pokutować za zjedzenie tego cukierka? — wdowa była nadto rozumną i doświadczoną, aby się tego dopuściła.
Westchnęła i powiedziała sobie w duchu: — Bądź zdrowe! marzenie.
Prawie w tymsamym czasie Paczuski na wsi, odpoczywając z cygarem w swoim pokoju, roił o Bończynie i uśmiechało mu się to, że w zimie będzie jej cavaliere servente, że — wielu mu będzie zazdrościć.
— Taka śliczna i tak się młodziuchną wydaje! — powtarzał. — Gdybym nawet się ożenił — zaprawdę — nikt-by nie mógł powiedzieć, że para nie dobrana... A! jakby nam było z sobą wesoło!
Nie przewidywał p. Emil, że kilka słów Horpińskiego — pewno nie bez celu powiedzianych, cały gmach tych marzeń miało obalić i w gruzy obrócić.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.
Koniec tomu pierwszego.