dnym kierunku, urywana rozmowa zabawiła ich jeszcze.
Wtem Emil trącił w bok towarzysza i ukazał mu kogoś, wolnym bardzo krokiem, wlokącego się także ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Był to ów Sylwan Horpiński, który tak niepokoił Paczuskiego.
Szedł nadzwyczaj powoli, zadumany, jakby mu zupełnie było obojętnem, kiedy się dostanie do domu, a nawet, czy na drodze go znajdzie. Paczuski i Józio zboku długo mu się przypatrywali. Nie zważał na nich. Spoglądał ostygłem okiem po domach — zatapiał wzrok w ulicach bezmyślnie, zatrzymywał się, szedł — i zdawał się tak zatopionym w sobie, jakby wcale nie wiedział, co się z nim działo.
— Patrzajże — szepnął Emil do towarzysza — niejest-żje to Sfinx?... nie mam-że prawa pytania i badania: co ten człowiek na świecie robi?
— Powiedziałbyś teraz, patrząc na niego, że jakieś niewysłowienie ciężkie brzemię barki jego uciska!...