dzień, we Czwartek, bywał obiad proszony, na który zwykle do dziesiątka osób obojej płci się zbierało, a po nim wieczorem przybywał, kto chciał i był łaskaw, na herbatę i wieczerzę.
Na pasożytach obojej płci nie zbywało, naturalnie, a Zawierska znajdowała ich potrzebnemi. Przynosili oni z sobą życie, nowiny, wesołość, nastręczali się do małych usług — a złośliwości ich nie dawano się tu rozpościerać, bo matka i córka zarówno nie dopuszczały przestąpienia pewnych granic. Wiedzieli o tem goście — i musieli się do wymagań domu stosować.
Salon, — zdaniem wielu wybredniejszych — miał trochę mieszane towarzystwo, lecz właśnie to dawało mu barwę właściwą. Bywali w nim i najwięksi panowie i — „towarzystwo“ par excellence, to, co sobie przywłaszcza wyłączne imię jego — i artyści, literaci, finansiści, mieszczaństwo wychowaniem stojące na równi z wielkim światem. Szlachta przybywająca chwilowo do Warszawy, choćby małoco znana Zawierskiej, lub przez kogoś znajomego wprowadzona, zbierała się chętnie i tłumnie.
Czas więc upływał bardzo przyjemnie, a — co najdziwniejsza — dom ten, któremu tyle było do pozazdroszczenia, nie miał nieprzyjaciół, nie czepiała się go obmowa i plotki...
Życie tych pań biegło jasne — drzwi ich tak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.