wić ją opowiadaniem o Rafaelach, które poznawał we Włoszech po albergach i nabywał — o swej przenikliwości, a nadewszystko o sobie i dziełach własnych.
Malował — niestety!! — Mały, łysy, niezgrabny, gadatliwy był plagą dla tych, do których przystawał — ale grzeczność go znosić kazała.
W przekonaniu własnem miał się za jednę z tych powag w rzeczach sztuki, której Lübke i Cavalcaselle radzić się byli powinni.
Panna Michalina z anielską go cierpliwością słuchała, co mu pochlebiało; ale ze wzroku jej i minki, można było posądzać, że myślała o czeminnem. Kamerherr tymczasem od niepomiernego paplania usta aż miał czasem pianą okryte, jak rumak po szybkim biegu.
Postać to zresztą epizodyczna, którą pominąć możemy.
Trochę późno zjawił się także pan Sylwan Horpiński. Zdaleka go dostrzegła panna Michalina, a że matka była zajęta świeżo przybyłemi starszemi paniami, manewrowała więc tak zręcznie, iż mogła go przywitać. Pociągnął za nią Kamerherr, i również raczył Sylwanowi skinąć głową, gdyż znał go, i czasem Horpiński bywał mu do expektoracyi potrzebnym. Lubił sztukę — a kto sztukę kochał, ten musiał paść ofiarą Kamerherra, który był jej uznanym, urzędowym kapłanem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.