w żywocie miasta naszego — o sprzedanych i zamówionych obrazach, o słynniejszych mistrzach pędzla i ołówka.
P. Sylwan słuchał z uwagą, odzywał się ze znajomością rzeczy, lecz ani na chwilę się nie rozgrzał — i trudno było domyśleć się, jak dalece go obchodziło to, o czem mówili.
Szczęściem dla Emila, odciągnięto malarza, i on sam pozostał z tym, którego pragnął wziąć na spytki. Natychmiast wcisnął pytanie jakieś dwuznaczne, mogące być wstępem do dłuższej rozmowy, i miał tę przyjemność, iż Horpiński chętnie ją zawiązał.
Emil słuchał z natężoną uwagą... Uderzyło go jedno: Sylwan mówił z wielką łatwością i płynnością, lecz oczy jego w czasie rozmowy biegały po salonie, po twarzach — i zajmowały się tymczasem czem innem. Nie będąc istotnie roztargnionym, wydawał się nim; to, co mówił zresztą, było pospolitą eau bénite i nie dawało poznać człowieka.
Emil zrozumiał, zbliżając się do niego, że zajrzeć do wnętrza, — mogło być bardzo trudno. Był to człowiek szczelnie zamknięty, a Paczuskiemu brakło klucza, któryby ten amerykański zamek mógł otworzyć.
Co najmniej potrzeba było długo popracować
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.