dwa razy zaszczyciła go rozmową, i że zdawała się w niej znajdować przyjemność.
Józiowi panna się podobała bardzo ze swej uroczej piękności, i imponowała mu rozumem i taktem; ale patrzał na nią zdaleka, przejęty jakąś trwogą, i wyznawał przed przyjacielem, że gdyby miała, nie dwa, jak mówiono, miliony, ale cztery — i ofiarowała mu swą rękę — dałby drapaka. Emil śmiał się, mrucząc o zielonych winogronach.
— Mylisz się — odparł Józio — ja tylko jestem do szpiku kości mężczyzną, i dostojność mojej płci wysoko cenię, a u takiej kobiety musiałbym być pod pantoflem.
— Józieczku kochany — zawołał Emil. — Pantofel, należy do rzeczy przeznaczonych. Ty się go boisz tam, gdzie on jest widoczny, dotykalny, a nie unikniesz jednak — gdy ci się w innej postaci ukaże, napozór mniej strasznej, w rzeczy groźniejszej daleko.
Powinieneś bowiem wiedzieć, że kobiety jak p. Michalina, mężów pantoflarzy nie biorą — uczułyby się pokrzywdzonemi, gdy skromniutkie i ciche dziewczątka mają na celu to jedynie, aby podbiły.
— Sofizmata! — odparł Józio.
Rozstali się, a pan Emil, zadumany, wszedł do swojego kawalerskiego mieszkania, w którem jeszcze parę godzin z cygarem przepędził nad ga-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.