gant — muszę.... ale on — tu głos zniżył, jakby coś tajemnego miał zwierzyć dawnemu panu.
— Kilka, kilkanaście razy do roku zniknie, jak w wodę wpadł — mówił Konrad dalej. — Niema go dni dziesięć, pięć, piętnaście, aż naraz powraca, zmęczony, blady, smutny, wychudły, milczący.
Panu Emilowi, gdy słuchał, oczy się otwierały coraz szerzej: tu był węzeł tajemnicy.
— No — ale jakże się w drogę wybiera? — spytał z natężoną ciekawością.
— Hm — otóż to jest, proszę jaśnie pana, że się wcale nie wybiera, że nie bierze nawet torby, nic, że czasem w lekkim surduciku, albo i wre fraku wieczorem, jak pierzchnie, tak tyleście go widzieli.
Żeby kiedy słowo powiedział: „jadę, wrócę za tyle a tyle dni!“
Najmniejszej rzeczy! Raz na zawsze takie jest prawo u nas, że ja, choćby go pół roku nie było, powinienem nie odstępować mieszkania. Pieniądze odliczone zawsze leżą na stoliczku w gabinecie na wszelki wypadek.
Tu potarł mocno włosy zniecierpliwiony p. Konrad.
— Proszę jaśnie pana — wyrwało mu się mimowolnie — co to za psie życie! Człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Bywało, wraca po nocy, czasem rano, — może przyjść o południu. Więc na krok
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.