ży zupełnie od gustu, czy kto chce zostać szpiegiem lub nie.
— Jakto!... szpiegiem! — oburzył się Emil.
— Bo tego inaczej nazwać nie można — mówił Józio. — Niemasz od nikogo mandatu, ani prawa żadnego do śledzenia postępków tego człowieka.
— Przepraszam cię! — zagrzmiał obrażony Paczuski. — Należę do tego spółeczeństwa, do którego się on wciska — spełniam obowiązek...
— A! a! — puszczając dym, odparł Józio — to pocóż mnie pytasz, jeźli jesteś pewnym tego?
— Chcę wiedzieć twoje zdanie.
— Mojem zdaniem jest — że najuczciwszy człowiek mieć może powody niekoniecznie wszystkie swe czynności poddawać pod sąd, często niesprawiedliwy, ogółu — mówił Józio. — Mojem zdaniem jest, że, dopóki niema słusznych powodów prześladowania kogoś — nie godzi się go prześladować.
— To nie jest prześladowanie! — przerwał Emil.
— Jest owszem, bo to co on chce ukryć, ty zamierzasz wyjawić. Niema wątpliwości, że mu czynisz przykrość. Zasłużył on na nią?
— Za surowo to bierzesz — zawołał skłopotany Emil. Nie chcę mu szkodzić.
Józio szarpnął rękami wstrząśliwie.
— A, daj mi pokój! wprost ci powiadam: ani rozumiem tej twojej ciekawości, ani jej pochwalam.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.