jaką tu spotkał, był idący do krzeseł z ogromną teatralną lornetą Sylwan.
Nie miał wcale zagadkowej ani tajemniczej fiziognomii — można było wziąć go za sztywnego nieco Anglika, spokojnego, pewnego jutra, który niema co robić, nudzi się i szuka roztargnienia.
W czasie między aktami zeszli się na kurrytarzu. Emil zbliżył się do niego.
— Gdzieżeś pan bywał pod te czasy — zapytał — żeśmy go nie mieli przyjemności widzieć?
Sylwan tylko zmierzył oczyma pytającego.
— A! prawda! — rzekł — znalazłem bilet pański u mnie... przepraszam, żem dotąd być nie mógł. Parę dni polowałem. Mam ten brzydki zwyczaj, że gdy mi przyjdzie fantazya wycieczki na wieś, konnej jazdy, polowania — nikomu się nie opowiadam, biorę konia, i — w świat!
I ostro patrząc w oczy Emilowi, jakby w nim chciał czytać, dokończył:
— Pewny jestem, że mój famulus, który tych fantazyi rozumieć nie może, musiał kwaśno o tem mówić...
Emil nie chciał zdradzić dawnego sługi.
— Nie mówił mi nic, oprócz, że pana w domu nie było i że nie wiedział kiedy powróci — rzekł Emil.
— Trudno, aby on mógł wiedzieć o tem, o czem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.