Szalawski czekał długo przy herbacie na przyjaciela, który przybiegł nareszcie, zmęczony, roztargniony, szczęśliwy, niespokojny, gadatliwy — słowem: wyjątkowo rozbudzony i rozgorączkowany.
Józio, który był w swoim zwykłym stanie powszednim, a pulsa mu nie biły ani o ćwierć sekundy żywiej, niż zwykle — chciał naprzód leczyć zimną wodą przyjaciela.
Emil mu się wyspowiadał. Tak — miał to przekonanie sam, iż się kochał poważnie i że ta miłość mogła go zaprowadzić do ołtarza.
Samo to przypuszczenie było wielkiego znaczenia, bo nigdy dotąd się nie zrodziło w myśli i sercu Paczuskiego. Pragnął Manusię pokazać przyjacielowi — był nią dumny.
Mówił, że w niej znalazł istotę dopełniającą — ideał... że tylko z nią mógł być szczęśliwym i t. d.
Prozaiczniejszy Józio począł rozpytywać o państwa Bydgoskich, rodzinę i mienie.
Panna mogła mieć parękroć stotysięcy posagu conajmniej: rodzina była zacna, — najmniejszej plamki na niej, ani koło niej; Emil był bogaty, matka jego w przyjaźni z matką Maniusi: wszystko się więc składało cudownie.
— Niezmiernie mnie cieszy to twoje szczęście, kochany Emilku — rzekł, wysłuchawszy tego Szalawski — ale cię proszę i zaklinam, nigdy nic nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.