Upłynęło tygodni kilka.
Sylwan Horpiński zjawił się jednego wieczora znowu u pani Zawierskiej. Przywitawszy się z gospodynią, ukłoniwszy zdala pannie Michalinie, zaszył się potem wśród mężczyzn, zawiązał rozmowę obojętną i zdawał się więcej rozpatrywać i rozsłuchiwać w towarzystwie, niż czynny brać udział w zabawie.
Oko jego biegało wszędzie ciekawe, niczem się nie zajmując zbytecznie. Stał chłodny jakiś — smutny, obcy wśród ludzi, którzy wszyscy więcej niż on byli porwani prądem życia. Był spektatorem, w którym domyślać się mógł ktoś surowego sędziego i postrzegacza.
Przez dosyć długi czas nie widziano go ani tutaj, ani w mieście nigdzie. Głuche wieści chodziły, że był gdzieś na wsi. Nie dziwiono się temu, bo nieraz już tak znikał z horyzontu i również niespodzianie powracał.
Wszyscy znajomi jego witali go mile, gdyż nikomu nigdy nie był zawadą, a dla wielu był miłym i usłużnym towarzyszem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.