Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

Horpiński słuchał z uwagą.
— Pochodzą, z Podola? — podchwycił — strona, w której ja nigdy rodziny ani powinowatych nie miałem...
— A pomimo to — zawołał Paczuski — podobieństwo jest, można powiedzieć: braterskie. Mniejsza o rysy, ale ruchy, głos, wszystko...
— To nader pochlebne dla mnie! — szydersko odezwał się Sylwan, którego twarz była blada, a oczy się iskrzyły — nader pochlebne.
I począł się śmiać sucho jakoś, a złośliwie.
— Trzebaż, abym właśnie na tę chwilę wyjechał! — dodał. — Zawsze miłem jest choć z twarzy być podobnym do milionera!...
Emil zamilkł; czuł, że Horpińskiemu nie pochlebiało to wcale — gniewało go raczej.
Po chwilce Sylwan zmienił rozmowę, nie porzucając szyderskiego tonu, jakim ją prowadził.
— Widzę, że do towarzystwa zwykłego pani Zawierskiej nowa gwiazda przybyła — rzekł, zwracając się do Paczuskiego. — Śliczna panieneczka... zaledwie rozkwitły pączek... Na mnie smutne czyni wrażenie taka świeżuchna roślinka, przesadzona do miejskiego wazonika. Bogdajby tam kwitła, pod cieniem lip domowych!!
— Dzięki Bogu, powietrze, słońce i życie Warszawy nie jest tak dla kwiatków zgubne, aby