— Około którego już widzę natrętnego motyla — przerwał Horpiński.
— Jakby stworzeni dla siebie — odparła panna Michalina. — Są nawet od dzieciństwa znajomi...
— A! — rozśmiał się Sylwan — więc już tylko powinszować i pobłogosławić! O, biedny pączek różany!...
— Biedny? — podchwyciła panna.
— Tak, bo ten dawno znajomy motyl już ma dosyć otrzepane skrzydełka — dodał Horpiński — i na jego stałość niewiele można rachować.
— A! — przerwała Micia — pan jesteś za surowym dla tego poczciwego, usłużnego, grzecznego Paczuskiego! Czy masz co przeciwko niemu?
— Ja? — podchwycił z niezmierną żywością Horpiński, którego twarz się zarumieniła. — Ja? Nietylko że nic nie mam przeciwko niemu, ale go szanuję i lubię, oddaję mu sprawiedliwość. Jesteśmy z nim na bardzo przyjacielskiej stopie i wdzięczny mu być muszę, bo mi okazuje wiele życzliwości; ale to nie przeszkadza, bym, tak, jak dziś jest, nie mógł go uznać dojrzałym do ożenienia.
Jest dziecinny, jest płochy, potrzebuje lat, doświadczenia — może nawet przykrych i dotkliwych przejść, aby życie pojął poważnie i umiał je poprowadzić... Przypuśćmyż teraz, że taka istota powietrzna, równie obca światu i życiu — kwiatuszek
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.