Wojtek siedział w ganku; na kolanach, jak zwykle przez pół dnia, trzymał swą towarzyszkę Emilkę, która go za wąsy nielitościwie ciągnęła; niańka stała naprzeciw niego, śmiejąc się, a dalej trochę piękna Terenia na krzesełku z kołyską leżąc, przerzucała dziennik mód i spoglądała z uśmiechem na męża i dziecko.
Byłto wcale ładny obrazek rodzajowy, choć takie szczęście spokojne, oświecone łagodnemi promieniami, trochę w półcieniu, na tle szlacheckiego dworu — nie skusiłoby malarza. Sam Wojtek był typem pięknym, ale zbyt pospolitym; pani miała twarzyczkę ładną, ale bez wielkiego wyrazu.
I taka cisza wiejska otaczała tę scenę z życia powszedniego — kroplę złocistą w czarze krótkiego szczęścia ludzkiego.
Wojtek, który się bawił z Emilką, choć cały nią był zajęty, pierwszy postrzegł na grobli ku dworowi idącej szybko się posuwający powóz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.