Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Po siwych koniach, których Pruszczyc używał, poznał zaraz, że ktoś jechać musiał z Zaborowa.
Pani, ubrana podomowemu, natychmiast uciekła... Emilkę, trochę się opierającą, ucałowawszy, musiał oddać Wierzbięta niańce, która z nią w głąb domu pierzchnęła.
Powóz się zbliżał; Wojtek dosyć kwaśno rozważał: kto to być może?
Dostrzegł zdala mężczyznę, ale go nie poznał.
Horpiński już był na wschodkach ganku i witał uśmiechem gospodarza, gdy ten dopiero go sobie przypomniał i poskoczył, wykrzykując:
— Jak Boga kocham... Sylwan! Końmi z Zaborowa?..
— Jak widzisz...
Uścisnęli się serdecznie. Wierzbięta nie mógł zrozumieć jeszcze, ani jak się tu znalazł ten przyjaciel, ani dlaczego jechał od Zawierskich.
Poszli razem do pokoju Wojtka. Tu powoli wszystko się tłómaczyć poczęło i wyjaśniać.
— Przyjeżdżam do ciebie po światło — rzekł Sylwan — Zawierskich ratować potrzeba, a tam nikt, ani one same, ani ci, których do tego powołano, nie znają stanu interesów.
— Myślisz, że ja wiem co więcej? — odparł Wojtek, — Ś. p. Pruszczyc był, jak my wszyscy;