— Pozwól mi pan dziś być despotyczną — rzekła Michalina. — Jedziesz pan, chcesz się oddalić, masz interesa: wszystko to dobrze; ale ja potrzebuję mieć pewność, że się zobaczymy!
— Gdy mi pani każesz przybyć?... — zamruczał Sylwan.
— Rozkazywać nie mam prawa, ale prosić dozwala przyjaźń i teraźniejsze położenie moje, — dodała Misia. — Znasz pan mnie: jestem marzycielką trochę, potrzebuję kogoś, abym z nim myśli wymieniała — któryby mnie do życia rozbudzał. Nie mam najmniejszej ochoty zamrzeć i zardzewieć — chcę żyć!
Obejrzyj-że się pan po okolicy!
Najzacniejszy pański Wojtek, gdy nie mówi o Tereni i o Emilce — milczy.
Nasz ksiądz dziekan i prałat nie wychodzi z katechizmu i wspomnień przeszłości. Inni sąsiedzi nawykli mówić o urodzajach i o polityce. Z kimże ja tu będę mogła o sztuce, o wszystkich wielkich czasu naszego kwestyach słowo zamienić? od kogo się coś dowiedzieć? kto mi wątpliwość wyjaśni?
Niczego się tak nie lękam, jak tego, żebym nie zasnęła i nie zdrętwiała — ograniczając się życiem wegetacyjnem. Lepiej już umrzeć!
Mówiąc to — westchnęła.
— Kto wie — szepnął Sylwan — czy to życie gorączkowe we spółce ze światem nie jest większą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.