lepiej? Otóż, zdaje mi się, dla was, dla mnie, niema spokoju jeno tam. My tu zawsze obcy; tam na nas nikt patrzeć nie będzie.
Chutor kupić znajdzie się za co.
Dziwne zmiany przechodziły po twarzy starej, gdy syna słuchała, uszom niedowierzając.
— Co tobie? Sylwan? Co tobie? — poczęła. — Kto ci tę myśl poddał? Jak to może być? Chcesz dla mnie sieroty uczynić coś, widząc, jak mi życie dźwigać ciężko; ale ja na tym świecie nie wieczna, — o mnie nie idzie, tylko o ciebie.
Ty chłopem już być nie potrafisz, a zaprzągłszy się do tego pługa, umrzesz w jarzmie, do którego kark nienałamany.
Myślisz, że ja na to pozwolę, abyś ty się zarznął dla mnie!
O! nie, nie było tego i nie będzie — gołąbku mój! Jakaby ze mnie matka była, gdybym dziecku pozwoliła zmarnieć, aby mi cieplej było umierać! Ty mnie nie znasz!
Słyszałeś narzekającą często! Oo! tak — i tęsknię i płaczę i w sobie jęku nie umiem strzymać; ale dlategom ja nie taka zła, jak myślisz. Co moja dola przy twojej!
Przyszła go pocałować w głowę. Sylwan poczekał chwilę i mówił dalej:
— Mówicie, matuniu, że ja was nie znam: otóż ja powiedzieć muszę: wy też syna nie znacie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.