Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

tiana tymczasem, którą nogi od stania bolały, na ławie siadła, niechcąc porzucić nieprzekonanej.
— Co sumujesz darmo! — ozwała się — gdybyś rozum miała, tylko synowi dziękować! Ten rozum ma!
Długo my czekali na niego; ale, gdy przemówił, jest czego posłuchać.
Tak — wtrąciła, wpół do siebie mówiąc, gospodyni — on ma rozum, ale ty głupia, bo nie widzisz nic.
On chce zrobić to dla mnie, a sam się tem zgubi.... Parobkiem jemu być!
Ramionami wzgardliwie ruszyła.
— Myślisz, że potrafi choćby chciał? myślisz, że jemu nasi ręce podadzą jak swemu, kiedy w nim obcego czuć? On nigdy naszym nie będzie. Skóry nie zwlec, krwi nie wytoczyć — siebie nie przerobić.
Odezwie się w nim wrogi duch, a nasi go poczują jak — nieczystą duszę znachory. Byle mnie nie stało — zajadać go będą.
I ja mam wydać dziecko na takie męki, aby może miesięcy kilka stepem oddychać.
Ty się przeżegnaj, Tatiano! bo nie wiesz, co pleciesz!
Na ławie siedząca, namarszczona, z uwagą słuchała, głową pokręcając. Przekonana, czy nie, była nastraszona nieco. Nie przyznała się do te-