sto źwierzęcem, lub lepiej, wegetacyjnem życiem zaspokoić.
Sofizmatami się karmił, aby rzecz tę uczynić sobie łatwą — i samego siebie oszukać.
Z temi myślami wrócił już jako wygnaniec zupełny, jako człowiek nowy, do matki.
Tu zastał, czego się nie spodziewał. Horpyna, która pod wpływem wychowanki złagodniała była znacznie i oderwała się od dawnych wspomnień boleśnych, teraz, ze zmianą położenia, którą syn zapowiedział, zamiast się uczuć uspokojoną i szczęśliwą — była podrażniona do najwyższego stopnia.
Powróciły dawne gniewy i płacze. Tatiana nieznacznem nawracaniem, sprzeczkami, wymówkami, doprowadziła ją do tego stanu. Woli syna, choć go kochała, nie chciała się poddać, może dlatego, że długo była nawykła, iż jej ulegano, może, iż w tem dla Sylwana szczęścia nie przewidywała.
Czasami fantazya jej dawała widzieć to dziecko jedyne — parobkiem, dzieckiem ludu, jej własnem, lecz pewna duma wskazywała, że przecież mógł on wyżej się spiąć, czegoś więcej dostąpić.
— To, co dla mnie szczęściem było — mówiła — jemu nie starczy... on już innego pokosztował.
Powracając, Sylwan zastał ją doniepoznania wzburzoną.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.