Horpyna powoli wracała do dawnego stanu i ruchy jednej połowy ciała, zatamowane, zjawiały się znowu: nadzieja więc, wstępowała w Sylwana, że cieplejsza pora zdrowie zupełne przyniesie matce. I ona sama w to wierzyła; ale przed Tatianą mruczała czasami.
— A na co komu, to moje życie! Dla niego ja zawadą — kłodą do szyi uwiązaną. Ruszyć się nie może, jak chce... Pociechy ze mnie nie ma; ja mu utrapieniem i zgryzotą.
Sylwan był dla niej zawsze najczulszym, lecz i okazywania tej czułości doktor wzbronił, aby starej nie poruszać do łez, teraz łatwiejszych jeszcze i wytryskujących za lada słowem.
Nigdy jej o płacz trudno nie było. Od czasu choroby łzy zdawały się pogotowiu być w oczach — tak, że najmniejsze wzruszenie je dobywało, a utulić je potem było trudno.
Nadchodziła wiosna — lecz opieszale, i była niestała. Ukraińcy, którzy już sądzili, że ona ich znajdzie na owym chutorze marzonym — myśleli, straciwszy nadzieję, wziąć się niezbędnie do roboty w polu. Horpyna wychodziła do okna, jakby wyczekując też zieloności i słońca. Lecz Kwiecień się kończył, a owa wiosna, co się zawczasu zapowiadała, zwiodła drzewa, które puszczać zaczęły, — okryła się znowu śniegiem, i gdy ten powoli spełznął, nanowo musiała rozpoczynać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.