Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

zmarnowaną robotę. Drzewa na nowe siliły się pączki — nieśmiało.
Sylwan czuł się bardzo nieszczęśliwym — stojąc na rozstajach ciągle i nie mogąc rozpocząć tego nowego życia, do którego miał się zmusić, ani chcąc wrócić do tego, z którem wziął rozbrat. Nic mu nie smakowało; niecierpliwił się, zżymał; przybity, chodził, niesłysząc często co do niego mówiono, nie odpowiadając na zapytania. Parobkom rzucał słowa niecierpliwe. Tatiana nie śmiała się zbliżyć do niego: Pyni nie dał nawet dobrego słowa.
U łoża matki siadywał podparty na ręku i jakby skamieniały.
Stara przypisywała to oderwaniu się od zwyczajnego życia, od świata — i wyrzucała to sobie, rada go była wygnać z domu; lecz on ani mówić sobie o tem nie dawał.
Jednego dnia wiosny, już cieplejszej nareszcie, Horpyna, oparta na ręku dziewczęcia, wyszła w podwórze, odetchnąć świeżem powietrzem — i pogrzać się na słońcu, lecz zaledwie chwilę postała na progu, zbladła, część twarzy jej drżeć zaczęła... Dała znak dziewczęciu, aby ją wprowadziło napowrót do dworu. Nogi się pod nią chwiały. Nadbiegła Tatiana i tak osłabłą, ledwie dociągnęła powoli do łóżka. Jedno spojrzenie przekonało