kawałka. Gnuśność jakaś opanowała go na myśli że wiele pracy i zachodów kosztować będzie wynoszenie się, którego korzyści były bardzo wątpliwe.
Mógł wszakże tak się tu zamknąć w tej pustelni, jakby był na drugim świata końcu. Ukraina bez nadziei, aby ją potrafił pokochać — tak wydawała się smutną, jak i ten kąt pusty. Lecz co było począć z sierotą!!...
Sylwan troskę o to, jako nienaglącą, odłożył do późniejszego namysłu. Chciał ją wyposażyć i odesłać. Słówko Tatiany dało mu do zrozumienia, że okrucieństwem byłoby sierotę, która się do domu przywiązała, rzucać znowu w świat między obcych.
Z dnia na dzień więc ciągnęło się tak życie, nałogowe jakieś, bezmyślne, które nawet parobków zaspokoić nie mogło, bo czuli, że Sylwan do niego serca nie miał, że trwać ono nie będzie. Chodzili posępni, odgadując tylko: czy i kiedy wybiorą się na Ukrainę... Tatiana płakała i milczała.
Nikomu ta śmierć boleśniejszą nie była niż jej. Od dawna żyły z sobą w ciągłych sporach, ale w najściślejszym związku — jedna się bez drugiej obejść nie mogła.
— I mnie już chyba umierać! — mruczała stara Tatiana, łzy nieustanne ocierając fartuchem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.