Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

znał, dokąd jedzie, i znalazł tylko wymówkę w jakimś interessie do Warszawy.
Wielkie było zdziwienie Horpińskiego, gdy jednego dnia, wróciwszy z pola wieczorem, w bramie znalazł Harasyma, który mu o jakimś gościu oznajmił. Przed szopą stał koczyk wyprzężony, w ganku siedział Wojtek, którego mlekiem poiła Horpynka, bawiąc rozmową. Pierwsze wrażenie było radosne. Rzucili się sobie w objęcia — starzy druhowie.
— Jak ty jesteś poczciwym i serdecznym! — zawołał Sylwan — aż tu się przywlekłeś, niosąc mi słowo pociechy.
— Pojechałbym nie wiem dokąd — odparł Wierzbięta — gdybym wiedział, że ci istotnie pociechę przynieść potrafię. Spełniłem obowiązek.
Masz więcej odemnie zasobów do rozstrzygnięcia o własnym losie, mój Sylwanie — lecz wiesz, że najdoskonalszy doktor nigdy sam siebie nie leczy. Więc choć ty nierównie jesteś w medycynie dusznej bieglejszy, ja z moją ubogą nauką doświadczenia przybywam ci w pomoc.
Sylwan uściskał go, nic nie mówiąc, jakby na razie rozmowy w tym przedmiocie chciał uniknąć.
Umyślnie począł mówić o fraszkach.
— Mój drogi — odparł, umiem ocenić twe po-