Wyszli powoli za wrota. Mała ścieżyna wiodła ku lasowi.
— Mówmy otwarcie — odezwał się Wojtek — przyjechałem po to, abym cię od samobójstwa odwiódł. Niepowinieneś tak, i sam siebie na ołtarzu własnej dumy poświęcać — i swoim przyjaciołom serc zakrwawiać. Myśl zostania chłopem, gdy ojciec cię wychował na cywilizowanego człowieka — jest poprostu niedorzecznością.
Zdziczeć dobrowolnie jest występkiem i grzechem — powiedziałbym jak ksiądz proboszcz — przeciwko Duchowi Świętemu.
Sylwan słuchał, roztargniony.
— Wojtek kochany — jam to już z twoich ust niejeden raz słyszał... i nie trafiło mi to do przekonania.
Na waszym świecie nie mam co robić i byłbym zawsze w położeniu fałszywem i nieszczęśliwem. Co się tycze przyjaciół, o których wspomniałeś, mój Wojtku — oprócz ciebie nikogo na świecie nie mam.
— Pozwól choć na jednego jeszcze, a raczej na jednę. Jest nią panna Michalina — dodał Wierzbięta...
— Panna Michalina.... panna Michalina — szepnął Sylwan. — Bardzo mi jej żal... mogła sobie znaleźć coś lepszego odemnie. Źle tę przyjaźń umieściła!!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.