— Ty jesteś najniewdzięczniejszym z ludzi — przerwał głośno Wojtek. — Mówmy jasno i bez obwijania w bawełnę.
Panna Michalina ma dla ciebie więcej niż przyjaźń: przywiązała się do ciebie, jesteś jej do życia potrzebnym. Wkłada to na waszmości obowiązek...
— Uczynienia jej nieszczęśliwą! — ironicznie podchwycił Sylwan. — Dobrze, mówmy otwarcie — nie mam nazwiska, jestem niemal podrzutkiem jakimś...
Imię, które noszę, nadał mi ojciec, sądząc, że ono mnie osłoni; ale ja się niem brzydzę — i podrobionem mojem szlachectwem. Na tem kłamstwie przyszłości budować nie mogę...
W waszej społeczności, takiej, jaką ona jest — ja miejsca prawego nie mam — i nie winię społeczeństwa, bo prawo, które mnie karze za winę ojca, ma na celu wstrzymać bezprawie... Położenie moje jest bez ratunku... Samo przyznanie się do niego przed Zawierskiemi — jest niepodobieństwem, a im kłamać — nie mogę!!
Wojtek długo szedł obok mówiącego, puszczając ogromne kłęby dymu z cygara.
— Mnie się zdaje — odparł, że panny Michaliny świadomość twojego rzeczywistego położenia wcale-by nie zraziła. Ażeby usta zamknąć ludziom, dosyć-by było oddalić się z tych stron, w których
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.