Tereni wydał się okropnym zbójem. Wojtek patrzył nań, jak na archeologiczny zabytek. Lecz, zpowodu interessów Zawierskich potrzeba go było przyjąć grzecznie i rozmówić się z nim spokojnie.
P. Krzysztof zresztą, jakkolwiek go przyjęto, wcale się nie troszczył o to, i wszędzie się rozgaszczał pokozacku. Wierzbiętę wkrótce począł poufale zwać po imieniu i wywnętrzać się przed nim z otwartością starego znajomego.
Narzekając na stryja, który cały majątek zaprzepaścił, począł opowiadać, co wiedział o nim, o sobie, potem o Nitosławskich, z którymi sąsiadował.
Mówiąc o nich, nie ograniczył się tem, co z toku rzeczy było koniecznem, ale całe dzieje rodziny w sposób szyderski opowiadać zaczął, sięgając czasów starego Nitosławskiego. Wojtek, słuchając go dosyć obojętnie, uderzony został tem, że pan Krzysztof napomknął — z posłuchów o pierwszem ożenieniu się Nitosławskiego z chłopką.
— Wiesz pan co, panie Pruszczyc — rzekł — z sukcesyi po stryju, oprócz ruchomości, kilku strzelb i kulbak, bryczek i uprzęży, niewiele się pożywisz; ale gdybyś mi pomógł to pierwsze małżeństwo Nitosławskiego udowodnić — ja w tem! — mógłbyś na tem zarobić nieźle.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.