— No! a waćpanu to na co? aby szykanować Wacława i jego brata? — zapytał Krzysztof, masz do nich ząb?
— Nie — rzekł Wierzbięta — ale znam dobrze syna, który z tego się pierwszego małżeństwa narodził, a ten dziś jest w tak fałszywem położeniu, iżbym go rad z duszy ratował.
— Gdzież? jak? syn Nitosławskiego? — zakrzyknął gwałtownie Pruszczyc. — To nie może być! Mów pan...
— Nic panu nie mogę powiedzieć nad to jedno, że go znam i że mnie jego los obchodzi, jak brata.
Jest-że to pewna, że Nitosławski z tą chłopką ślub wziął?
— Tak pewna jak, że mnie widzisz żywego — zawołał Pruszczyc, wywijając rękami. — Ksiądz, który ślub dawał, zgodził się potem na zniszczenie pozorne metryki ślubnej, ale chytry popek zniszczył kopią, a oryginał przekazał zięciowi, u którego widziałem ten ciekawy dokument.
Wierzbięta porwał się z siedzenia.
— Na miłego Boga! więc możemy go dostać? — krzyknął. — Zapłacę co zechcesz.
P. Krzysztof nagle ostygł i pogładził się po łysinie.
— Ale bezemnie się nic nie zrobi — rzekł znacząco, kręcąc wąsa długiego...
Straciłem się na podróże nadaremne; po stryju
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.