przeciągnęło się oczekiwanie, gdyż w kwadrans Buchta, z głową spuszczoną, kwaśny zjawił się we drzwiach.
— Ma pan co do mnie? — zapytał Pruszczyc.
Rządzca poruszył ramionami.
— Nie mam nic, nie było o panu mowy — odparł zimno.
Przeciwko obyczajowi nie prosił ani na wódkę, ani na przechadzkę, — i p. Krzysztof, popaliwszy fajkę, widząc, że nic nie wysiedzi tu — wstał.
— Zatem i przytem — rzekł — chociaż dziś pan Wacław nie daje mi żadnej rezolucyi, jeżeliby się namyślił, — droga do Pańkowszczyzny wiadoma... Ja dni kilka posiedzę w domu i można mnie zastać. Później — nie wiem. Skłonił się Buchcie i — odjechał z niczem.
P. Wacław Nitosławski miał wiele wad i śmiesznostek; ale w charakterze tym, choć mu mało przyświecało intelligencyi — było też wiele szlachetności. Duma jego opierała się na poczuciu uczciwem: nie chciał, aby mu świat miał cokolwiek bądź do wyrzucenia.
Myśl o wykupywaniu dokumentów, aby zatrzeć ślad niemiłych wypadków w sposób podstępny — nieuczciwy, oburzyła go do najwyższego stopnia.
Postępowanie ojca nie było jego winą — wiedział o tem, że za życia zatarto wszelkie ślady
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.