nie rozwiązały konkury o p. Michalinę — i nie ustało paplanie.
Lecz zniknięcie takie, nie mogło się inaczej tłómaczyć, jeno ucieczką.
Sylwan zaś w życiu nie zwykł był nigdy i przed niczem uciekać. Samo przypuszczenie tchórzowstwa, upokorzenia — doprowadzało go do szaleństwa. Pod tym uciskiem losu całą energią duszy swej — opierał się i hartował do obrony.
Przez całą noc służący słyszał go przechadzającego się po pokoju — palił cygaro po cygarze, chodził niemy, blady i nie znajdował w sobie żadnej zbawczej myśli. Musiał pozostać na miejscu — pokazywać się na salonach, milczeć, cierpieć, męczyć się, uśmiechać — uciekać nie mógł.
Prawdopodobnem było, że się gdziekolwiek znowu z Nitosławskim spotkać mieli — zrobienie nawet znajomości mogło się stać nieuchronnem.
Potrzeba było stanąć do tej śmiesznej walki, której przyczyny określić się nie dawały z niewzruszoną krwią zimną i powagą.
Horpiński nie mógł unikać zbytnio ani salonu Zawierskich, ani innych domów, w których bywał zwykle, bo byłoby to uderzającem, — chociaż spotykanie się z Nitosławskim było nieznośne.
Zaraz nazajutrz pokazał się na ulicy, poszedł do teatru, starał się, aby go widziano — rozmawiał dosyć wesoło z osobami, które spotykał, tak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.